Chyba ten temat będzie odpowiedni.
Czytając wspomnieniowe wywiady w "Plusie Minusie" polityków w wieku przedemerytalnym, ostatnio z Iwińskim, dochodzę do wniosku, że Polska nie miała sprawniejszych polityków w latach 90 niż SLDowcy.
Nie chodzi mi o sympatię czy zbieżność poglądów, ale pewien aideowy i amoralny kunszt polityczny.
I nie jest tak do końca (bo trochę jest) że ekskomuniści mieli gdzie i kiedy się pewnych rzeczy uczyć, a opozycja nie. W zeszłym tygodniu był wywiad z Podkańskim, postkomunistycznym ludowcem, który potem poszedł w klimaty radimoaryjno-PISowskie, dobrzyńsko-bożyszkiewiczowskie

i w porównaniu z "boskim Tadeo" to jest jakiś kosmita.
Nie dajcie sobie wmówić przez media, że oni powinni byli się jednoczyć z jakimiś Nowackimi, jakimiś Biedroniami, że pod jednym parasolem powinno się zebrać całą tą lewicową menażerię. Największe sukcesy oni odnosili kiedy lewica była oparta właśnie na SLDowskim rdzeniu, tak naprawdę bardzo umiarkowanym i z tym akcentem obrony godności ludzi zaangażowanych w PRL. W naszych grach ten model twórczo w nowe czasy wprowadzały lewice Niełowa i Laury.
Jak się czyta o dawnej potędze SLD, to aż trudno uwierzyć, gdzie ta partia jest teraz...
Millera opuścił polityczny geniusz, kiedy wymyślił kandydaturę Ogórkowej. A potem te rejestracja jako koalicja (inaczej chyba mieliby więcej posłów niż Nowoczesna), pompowanie przez media Razem.
A może po prostu ta post-PRLowska baza społeczna wymiera (starsi) albo przenosi swe poparcie na inne partie (w średnim wieku).